Chapter 16. Czyli wielka biomechaniczna zieleń.



   Deidara poprzysiągł sobie, że tym razem nie zemdleje jak panienka na balu w przyciasnym gorseciku. Postanowienia jednak zwykle mają to do siebie, że wymagają silnej woli. A jak wiadomo, Deidara nie lubi być ograniczany tego typu sprawami. W każdym razie niezupełnie. 
Przed oczyma wirowało mu stadko czarnych chochlików, w uszach słyszał ich chichot. Mimo woli pląsał z nimi w bezsensownym, otępieńczym tańcu. Stracił grunt pod stopami. Wraz z kaskadą wrzeszczących czarnych stworków spadał w dół. To mrowiące uczucie. Jak we śnie. Obrzydlistwo!
– Spieprzajcie ode mnie! – Deidara wrzasnął, zrywając się z ziemi. Rozglądnął się dookoła. Konan leżała nieopodal, twarzą w dół. Szukał wzrokiem Tsudo. Usłyszał ciche westchnięcie i spojrzał na swoje nogi. Dziewczyna leżała na wznak, opierając barki o kolana chłopaka. Deidara patrzył na nią oniemiały, mrugając szybko. Ostrożnie wyciągnął rękę w jej stronę. Nagle usłyszał szelest. Spojrzał za siebie. Zobaczył rudą lykankę, którą wyratowali spod lufy Kożura. Siedziała schylona, zajęta czymś, co znajdowało się przed nią, a co wydawało dźwięki niebezpiecznie podobne do szmeru, jakie wydaje rewidiowany plecak. Shikyo odchyliła się na chwilę, w ręku trzymała mały, błyszczący przedmiocik.
- Co to jest, do cholery? – mruknęła cicho, oglądając z pogardą srebrny gwizdek, który Deidara dostał od Peina.
- Hej, ty! – krzyknął Deidara, dalej siedząc, aby nie obudzić cudnego zjawiska, którego nie widzi się codziennie. Lykanka natychmiast odwróciła głowę w jego stronę. – To tak się nam odwdzięczasz za uratowanie twej futrzastej rufy?! Dłoń Deidary już dawno zmieniał kierunek swej wędrówki i teraz szukała jakiegoś rodzaju broni w kieszeni. Trafiła wyłącznie na pustkę.
Lykanka wyszczerzyła kły. Dopiero teraz Deidara dostrzegł między jej zębami ostrza kilku sztyletów, które usiłowała połknąć. Chwyciła w wargi gwizdek,w ciągu paru sekund zmieniła się w wilka i pomknęła w głąb lasu, w którym dopiero co wylądowali. Z dala rozległo się fałszywe pogwizdywanie.
Tsudo zerwała się z nóg Deidary, młócąc dłońmi dookoła i zadając serię bezsensownych pytań typu „Co, co, co? Co jest?”. Blondyn również stanął na równe nogi i rzucił się w pogoń za lykanką. Jeśli Tsudo zorientuje się, co wydaje ten dźwięk, będzie po nim! Chłopak biegł, ile sił w nogach, przedzierając się między sztywnymi, długimi pniami w kolorze soczystej trawy. Dźwięk gwizdka urwał się, Deidara dostrzegł tylko pojedynczy błysk parę metrów przed nim. Wypadł zza drzew do małego zagajnika, wpadając po kostki do wody w małym, wartkim strumieniu. Lykanka się deportowała. Widocznie takie międzysieciowe podróże były dla niej chlebem powszednim. Chłopak był wściekły. Chociaż problem wilczycy zniknął sam, to okradła ich z broni, a pewnie także i z innych niezbędnych rzeczy. No i ten gwizdek, co do którego Deidara dalej nie miał pewności w kwestii jego zastosowania. W normalnych warunkach można by się było nad tym spokojnie zastanowić i szybko znaleźć rozwiązanie, jak na dawnego Deidarę przystało. Ale ostatnimi czasy… Deidara czuł, że zaczyna toczyć walkę z samym sobą. O co? Tego jeszcze nie odkrył.
Zawrócił, nie spiesząc się, mokre buty nie zwróciły jego uwagi. Blondyn patrzył w górę „skąd tu tyle tej zieleni?!”, myślał. Rzeczywiście, w lesie znajdowały się prawie wyłącznie długie, smukłe drzewa, nieznanego Deidarze gatunku, które były od gruntu po korony pokryte zielenią. Światło przenikające przez gałęzie dawało efekt szmaragdowej mgły. Z jednej strony piękne, z drugiej przerażające. Czy to od tej zieleni wzięła się nazwa Zielonego Kota? Nie miał czasu nad tym myśleć, bo z dala dobiegał go głos rozzłoszczonej Konan. Popędził więc z powrotem do miejsca, w którym wylądowali z daleka już krzycząc:
- Ta suka nas okradła! Spieprzyła w krzaki z zaopatrzeniem i tyleśmy ją widzieli!
Konan i Tsudo, która siedziała na podłożu usłanym zielonymi liśćmi wydawały się zaskoczone.
- Złapałeś ja? - spytała Konan.
- Zamieniła się w wilka i zniknęła… Nie fatygowałem się o parę noży… – skłamał. Nie mógł przecież powiedzieć, że Shikyo deportowała się za sprawą gwizdka, o który Sasori polecił mu dbać.
- No cóż… nie z każdego diabła zrobi się od razu anioła – powiedziała Konan patrząc w stronę Tsudo. - Nie traćmy czasu, zbierajmy się!
Pomogła Tsudo wstać, wcisnęła Deidarze tobołki, a sama pozbierała to, czym nie zainteresowała się lykanka. Wkrótce ponownie byli w drodze.

Szli przez las, który z kroku na krok stawał się coraz gęstszy. Wokół roztaczała się wszechobecna zieleń. Grunt coraz częściej przecinały drobne strumyki, wokół których obficie rósł mech. Woda szumiała cicho i niemal pulsująco. Podróżnych ogarniał spokój. Kojąca malachitowa zieleń, miękkie podłoże, szum wody. Poza tym cisza. Konan miała wrażenie, że znajduje się w łonie matki ziemi. Że woda to krwiobieg, a jej szum to bicie matczynego serca. Poczuła się senna, ale widziała, że w tych pozornie spokojnych lasach trzeba przez cały czas zachowywać bystrość umysłu.
Podążali za Tsudo, która trącała dłońmi krzewy rosnące wokół ścieżki. Co pewien czas przechodzili po krótkich drewnianych mostkach postawionych nad strumykami i grzęzawiskami. Czas mijał, a las się nie kończył. Nie żeby ktoś narzekał.
- Zbliżamy się – zakomunikowała w końcu Tsudo, gdy szli przez niemal całkowicie zaciemniony skrawek lasu. Oprócz tych dziwnych zielonych drzew zaczęły się pojawiać inne, bardziej masywne. Ich pnie miały ciemnobrązowy kolor, a korony butelkowy odcień zieleni.
Deidara przystanął na chwilę. Zdawało mu się, że usłyszał coś w oddali. Czyjś chichot. Dziewczęcy… Niekiedy zdawało się, że źródło dźwięku jest daleko, niekiedy tuż koło ucha. Spojrzał na Konan. Ona również czujnie oglądała się wokół siebie.
- Tsudo, czy ty też to… – zaczął blondyn.
- Nie przejmujcie się nimi -przerwała mu Tsudo, odwracając na chwilę głowę. – Nie są groźne, jedynie dość natrętne. To z powodu Deidary.
Chłopak zrobił pytającą minę.
- Nie widziały żadnego faceta od kilku lat – dokończyła Tsudo i zaśmiała się.
- To chyba jeszcze poczekają – skomentowała Konan i razem z niewidomą wybuchnęły śmiechem.
Blondyn prychnął tylko.
- Deidara, brak ci poczucia humoru! – powiedziała Tsudo, gdy razem z Konan już się uspokoiły.
- To zapewne przez Mistrza Sasoriego. On nie należy do ludzi, którzy lubią komedie – odpowiedział chłopak.
Kąciki ust Konan uniosły się do góry, a Tsudo znów zaśmiała się perlistym śmiechem śpiewaczki.
- To twoje towarzyszki z Kota? – zapytał Deidara.
- Nie, nie! – zaprzeczyła – To nasze sublokatorki. Mieszkają tu. My nie przeszkadzamy im, a one nam.
Deidara skwitował to krótkim „acha”. Ciekawe jak wyglądają te „sublokatorki”? I gdzie tak nawiasem mówiąc się teraz znajdujemy? Deidara zapytał o to głośno Tsudo. Obie z Konan spojrzały w jego stronę. Niewidoma chciała coś powiedzieć, ale uprzedziła ją medyczka.
- Jak możesz tego nie wiedzieć?! – spytała oskarżycielskim tonem. Deidara zerknął na nią tylko spode łba. Znowu się zaczyna… – Jesteśmy teraz w drodze do Sanktuarium Zielonego Kota. Znajduje się ono w Bezkresnych Lasach. To Sieć, którą czcigodna matka Tsudo, Pierwsza Kapłanka, założycielka kasty…
- No, dobra, dobra, zrozumiałem!
– …zbudowała własnoręcznie jako azyl dla członków zakonu. Podziwiamy własnie szczyt możliwości jej geniuszu.
Oczy Deidary rozszerzyły się w zaskoczeniu.
- Więc to wszystko… drzewa, woda, światło… Jest sztuczne?
- Oczywiście, że nie! – prychnęła rozzłoszczona Konan. – To iluzja, która dla nas jest rzeczywista. Dla ninja to najwyższy poziom genjutsu. Kapłani nazywają to „mimiką ostateczną”.
Deidara kiwnął głową i zamyślił się nad tym. Kim trzeba się stać, żeby bawić się w Boga, tak jak Pein? Nie było wątpliwości, że ta osławiona matuchna Tsudo dorównuje talentem Nagato. Dlaczego więc nikt o niej wcześniej nie słyszał? To, że działa na innym terenie nie jest wystarczającym powodem. Tu się dzieje coś dużego…
- Jako artysta (od siedmiu boleści) powinieneś teraz wyć z zachwytu – głos Konan wyrwał chłopaka z zamyślenia.
- Oooch, ależ oczywiście! Spójrzcie tylko, proszę, drogie panie na tę zajebistą wręcz motoryczność kory tego realnie nieprawdziwego drzewa na dwunastej! – kiwnął głową w stronę pokaźnej wielkości bonsai’o-podobnej rośliny i uśmiechnął się złośliwie do Konan. Niebieskowłosa skrzywiła się tylko, za to śmiech Tsudo znów wypełnił przestrzeń. Chwyciła zaskoczonego Deidarę za rękę i wyprzedziła mentorkę.
- Chodź, mój artysto! Jak dojdziemy do serca tej rzeczywistej iluzji, to dopiero będziesz wyć z zachwytu!
- Pff… – skwitował chłopak.
- Oj, nie rób tak. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i zdenerwowani. Jak dojdziemy na miejsce w końcu zaznasz zasłużonego odpoczynku, obiecuję.
- Trzymam za słowo, o córko wielkiej założycielki zakonowej kasty czcigodnych kapłanek! – powiedział Deidara i pocałował dłoń, która trzymała jego rękę. Dziewczyna zachichotała, a na jej bladych policzkach pojawił się nieśmiały rumieniec, Konan wywróciła oczami.

- To tutaj – powiedziała Tsudo, chowając gwizdek, którego przed chwilą użyła.
Stali przed wielkimi kamiennymi wrotami, przy których górowały dwa ogromne posągi wojowniczek z sakkatami zakrywającymi twarz. W dłoniach trzymały długie, zdobne włócznie, skrzyżowane na wejściu i przewiązane grubym sznurem z pieczęcią. Tsudo podeszła do posągów i powiedziała głośno: „Nagareboshi*”. Węzeł pękł, a masywny sznur został przerwany. Włócznie rozsunęły się z hukiem odsłaniając kamienne wrota, które klekocząc zaczęły się powoli otwierać. Słychać było jak pracuje ich mechanizm. Wewnątrz kamiennego pomieszczenia zielonym światłem paliła się pochodnia. Tsudo weszła do środka. Jej towarzysze popatrzyli po sobie i podążyli za nią, wrota zamknęły się. „Blokada czasowa”, pomyślał Deidara z podziwem.
Grota była mroczna. Pochodnia szmaragdowym blaskiem oświetlała część wykutego w sakle pustego korytarza. Niewidoma błądziła dłońmi po zimnej ścianie szukając czegoś i mamrocząc „gdzie to światło…”. W końcu natknęła się na zagłębienie wielkości ludzkiej ręki i włożyła w nie lewą dłoń. Coś z cichym łoskotem zapadło się pod naciskiem. Tsudo przekręciła dłoń o dziewięćdziesiąt stopni. Rozległo się głuche dudnienie, szczęk i klikanie jakby ktoś uruchamiał potężną maszynę. Gdy wszystko ucichło w korytarzu zapłonęło więcej pochodni, tym razem świeciły normalnym złocistym płomieniem. Dłoń Tsudo powędrowała w górę ściany natrafiając na źródło zielonego światła, palącego się tu od początku. Ku przerażeniu i tak już przejętych towarzyszy zgasiła pochodnię dłonią, wciskając jej denko. Spod ziemi wyskoczył naprężony sznur, wzbijając tumany popiołu z podłoża. Lina naprężyła się. Jeden jej koniec przywiązany był do mosiężnej klamki wrót, drugi niknął gdzieś za zakrętem korytarza. Deidara zagwizdał z podziwem.
- Uff! – Tsudo przetarła dłonią zakurzoną twarz. – Spamiętałam wszystko.
- A niech mnie… Mistrz Sasori miałby tu raj. Po co wam tyle tego ustrojstwa? – zapytał chłopak, a jego głos odbił się echem od ścian.
- Bezpieczeństwa nigdy za wiele – odpowiedziała mu Konan, uśmiechając się lekko. Tsudo również przytaknęła jej uśmiechem. Chwyciła linę jedną dłonią.
- Łapcie się, to wciąż zdradliwa droga.
Konan niepewnie położyła dłoń na napiętej linii. Ta zadrżała, znów wzbijając chmurę pyłu. Deidara po kilku kichnięciach i przeprosinach Konan również chwycił linę, bez zbędnych komentarzy. Ruszyli za Tsudo w głąb groty.

Końca tunelu wciąż nie było widać. Droga przebywała jednak sucho i ciepło. Można by rzec, że nawet gorąco. Niespodziewanie w powietrzu zaczęły się unosić kłęby pary wodnej. Za następnym zakrętem znajdowały się podziemne gorące źródła. Wielkie, wydrążone skalne misy wypełnione były obficie parującą wodą. Oczy Deidary zaświeciły się z tęsknotą. Nozdrza wypełnił mu słono-ziołowo-siarkowy zapach. Konan również westchnęła cicho.
- Coś wspaniałego! Twoja matka przeszła samą siebie! – powiedziała z rozczuleniem.
- Prawda? W grocie za tą ścianą znajdują się takie nadające się do kąpieli. Zaraz będziecie mogli je wypróbować - powiedziała Tsudo z uśmiechem.
- Mam nadzieję, bo w tej chwili nie jestem w stanie skupić się na niczym innym – zajęczał Deidara, nie mogąc oderwać wzroku od wesoło buchających kłębuszków pary. Nagle wyraz jego twarzy całkiem się zmienił. Konan. Mówi o matce Tsudo jakby ją znała na wylot, przyjaźniła się… A do tego ją sakralizuje. Normalne? Bynajmniej nie. Notatka osobista: nie spuszczać oczu z niebieskiej jędzy.
Trochę dalej ściany naturalnej łaźni pokryte były obficie osadem soli i siarki. Zapach jednak był raczej przyjemny niż drażniący. Szli po bambusowej kładce ustawionej wzdłuż gorących źródeł. Na jej końcu można było w końcu dostrzec mahoniowe drzwi, a na nich kołatkę, do której był przywiązany koniec napiętej liny. Tuż obok drzwi znajdowała się mała, migająca czerwono lampka. „No, proszę”, pomyślał Deidara, „mamy tu cywilizację!” . Niewidoma wcisnęła diodę. Coś szczęknęło i całą grotę wypełnił odgłos stukających o siebie zębatek. Lina zwisała swobodnie przywiązana do kołatki. Tsudo załomotała nią do drzwi. Po chwili dało się słyszeć kroki po drugiej stronie, a potem skrzypienie zawiasów. W drzwiach stała kuzynka Tsudo – Ichiri w czymś, co przypominało pidżamę w kolorze…
- No nie – zaczął Deidara – Czy tu wszystko, do cholery, jest zielone?!


*nagareboshi – z jap. spadająca gwiazda

Kojarzycie Ichiri? Nie? To zerknijcie do Chapteru 3. =). 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz