– Aaaach! – krzyk Konan zbudził ją ze snu. Na wpół przytomna usiadła na łóżku. Przerażona kobieta poderwała ręce, wpijając palce w niebieskie włosy – Tsudo! Coś ty robiła! Wyglądasz jak jakieś straszydło!
Tsudo pogładziła sztywne strąki, jej włosów. Zanim zdążyła coś powiedzieć, Konan chwyciła ją za rękę i zawlokła za drzwi. Ciągnęła ją w stronę strumienia. Tsudo, czując niemal coś w rodzaju wdzięczności, nie protestowała. Nigdy się do tego nie przyznawała, ale cieszyła ją pomoc innych. Lecz duma kazała jej trzymać język za zębami. Dotarły nad brzeg. Konan rozebrała Tsudo do bielizny, wepchnęła do rzeki i sama do niej weszła ściągając uprzednio ubrania. Woda o poranku była przejmująco zimna. Tsudo dygotała i głośno szczękała zębami. Uwolnienie jej od warstwy brudu musiało trochę potrwać. Niewidoma syczała, gdy Konan dotykała jej sińców. Przynajmniej miała okazję, by się ich od razu pozbyć.
- Oj dziewczyno – westchnęła Konan, po raz kolejny wykręcając rękaw swej starej koszuli, służącej jako szmatka. – zawiodłam się na tobie. Dlaczego od razu do mnie z tym nie przyszłaś? Teraz muszę to wszystko z ciebie zdrapywać! – potarła czerwone od zimna plecy dziewczyny. Ta znów syknęła przez zaciśnięte zęby, na chwilę zaprzestając szczękania.
- Wie pani… Jakoś tak wyszło. Zaraz z-zasnęłam, jak wróciłam.
Konan westchnęła głęboko po raz kolejny.
Woda w rzece zrobiła się brązowa. Medyczka z politowaniem patrzyła na włosy Tsudo. Szkoda, pomyślała. Były całkiem ładne. Niestety nie umiałabym nic z tym zrobić. Zresztą nie miałoby to sensu. Wyszła na chwilę z wody. Przewertowała rozrzucone ubrania, aż w końcu wyciągnęła z nich kunai. Wyjęła z rzeki pierwszy lepszy kamień i zamoczywszy go uprzednio w wodzie, zaczęła ostrzyć na nim krawędzie noża. Robiła to jednak z coraz mniejszym przekonaniem, aż w końcu przestała. Zerknęła w stronę Tsudo, która szukała czegoś w jej torbie, z dziwnie zaciętą miną. Konan wróciła do ostrzenia noża. Skaleczyła się. Syknęła, jak kropla wody spadająca na rozgrzaną blachę i z furią cisnęła kunai, kopiąc przy okazji zaimprowizowaną osełkę. Na niebiosa! Warknęła w myślach. Żebym ja się przejmowała takimi pierdołami, jak czyjeś włosy! Odwróciła się, by dokończyć szorowanie głowy Tsudo. A, niech tam! Od kołtunów jeszcze nikt nie umarł!. Zamarła nagle. Tsudo sterczała w wodzie z zadowoloną miną. Czując jednak, że Konan stoi przed nią, jak słup soli, poczuła się niepewnie. Kobieta podeszła do brzegu rzeki, nie odrywając oczu od niewidomej.
- Jej… – szepnęła Konan, wyciągając dłoń w stronę dziewczyny. Nagle ściągnęła mocno brwi – Ech, dziewczyno! Ja cię chyba kiedyś ukatrupię za tą samowolkę!
Deidara po raz drugi sprawdzał, czy zapakował wszystko.
- Deidara.
Odwrócił się. W salonie Mistrza nikogo nie było. Tylko ogień radośnie buchał w kominku. Wyjątkowo, bo przecież…
- Deidara!
Głos się powtórzył. Chłopak w końcu zrozumiał. Lider. A lider plus odległość, równa się telepatia.
Słucham pana, odpowiedział w myśli.
- Przyjdź tu do mnie. Na ruiny. Zaszła mała zmiana.
Lekkie ukłucie. Lider przerwał komunikację. Informacja, jak zwykle krótka i treściwa..
Deidara rzucił w kąt swoje toboły i pognał do wyjścia z jaskini. Niemal potknął się o Sasoriego, wchodzącego właśnie z naręczem hebanowych desek.
- Ej synku! A ty gdzie?! – krzyknął za nim zdziwiony i rozeźlony Sasori, bo jedna z drewnianych desek upadła, naruszając chwiejną strukturę trzymanej przez niego piramidy.
- Do szefa! – wydyszał Deidara już zza zakrętu.
Bulgoczące odgłosy kroków, stąpającego po podziemnych kałużach. I cisza. Sasori położył drewno na stole. Stos zwalił się z łomotem na podłogę. Hmmff! Lalkarz powstrzymał się od przeklęcia. Westchnął i wziął jedną z desek, oglądając uprzednio pozostałe. Stromymi schodkami ukrytymi za olbrzymią mapą świata zszedł do swojej pracowni. Nie podoba mi się to wszystko, pomyślał kładąc deskę na biurko z identycznego drewna, hebanu. Wcale, a wcale. Coś się szykuje. Czuję to. A ja się rzadko mylę. Obejrzał się na wejście, jakby oczekiwał zobaczyć w nim kogoś. Rzadko się mylę. Ale bardzo bym chciał robić to częściej . Jak na razie wszystko się sprawdza. Głowy dopiero polecą…
Deidara z zadyszką dotarł na miejsce. Tak to jest, jak się biega sprintem zaraz po śniadaniu. Trzymając się za naszpilkowany bok, szukał wzrokiem Peina. Ten, jak zwykle siedział na swoim głazie. Jedynej „pamiątce” po ich nieistniejącym już… domu. Deidara wyprostował się. Poznał po wyrazie twarzy lidera, że intensywnie myśli i że jeszcze długo nie będzie się odzywał. Chłopak dostrzegł w jego kościstych dłoniach mały, błyszczący przedmiocik. Pein spojrzał na niego. Podrzucił przedmiot do góry. Ten zawirował krótko, zostawiając za sobą miedzianą smugę i został natychmiast pochwycony. Deidara już wiedział. To był gwizdek. Pein znów wbił wzrok w dal.
- Wiesz… – zaczął Pein głosem, który większości kojarzył się z rzeczami mało przyjemnymi – Głupota, to bardzo ciekawe zjawisko. Skutek uboczny podatności człowieka na wpływy otoczenia. A może jego główne następstwo? Zależy od punktu widzenia… – podrzucił gwizdek. Ten w locie zatrzymał się tuż nad jego rękę. Jarząc się dziwnym blaskiem, powoli obracał się nad otwartą dłonią Peina. Kiedy ten ją wyprostował, gwizdek podążył za nią. Pein westchnął i zrobił rzecz najmniej w tym momencie spodziewaną. Uśmiechnął się. – Czy chciałbyś mnie o coś zapytać? – Powiedział tajemniczo, ale jakby bardziej do gwizdka, niż do Deidary.
- Czy mogę usiąść? – odparł chłopak spokojnie, lecz z widomym zniecierpliwieniem. No do cholery, wulkan na niego czeka!
Pein zdawał się go zauważyć dopiero teraz. Już od jakiegoś czasu był roztargniony.
- Tak, tak, oczywiście… – zerknął na chwilę w jego stronę i znów zajął się gwizdkiem. Deidara usiadł na ziemi, choć obok niego był prowizoryczny taboret. Pein znów milczał. Przybliżył swój gwizdek do twarzy, jakby nagle znalazł w nim coś niezmiernie zajmującego. Deidara oparł głowę na dłoni i westchnął. Koniec miesiąca już niedługo. Prawdopodobnie podróż do wulkanicznej wioski miała być ostatnią karną misją.
– Głupota… – odezwał się nagle lider. – Po czym ludzkość odziedziczyła tak beznadziejny spadek?! Jaki potworny grzech popełnili nasi przodkowie, że bogowie tak nas teraz każą? W jakich czeluściach upodlenia musieli się począć Źli, którzy…
- EKCHU-HEM! – Deidara stłumił śmiech, kaszląc w dłoń. A to dopiero! Pein i Mistrz Sasori mają więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać! – Przepraszam – odchrząknął – Może pan kontynuować, to niezwykle… zajmujące. Chciałbym jednak przypomnieć, że mam misję, także… – zrobił pauzę, która miała uzupełnić jego wypowiedź.
Lider patrzył na niego wzrokiem Tego, Który Wie.
- Nie chciałbyś się czegoś dowiedzieć o świecie, chłopcze? – zapytał z wyrazem twarzy, który mógłby się wydawać smutnym – Czy naprawdę sądzisz, że jedyna istota bytu…
- EKCHE, EKCHE!
- … opiera się tylko na rzeczach materialnych? Myślałem, że Sasori cię czegoś nauczył?
Deidarę zatkało.
- No… Nie twierdzę, że nie próbował… W każdym razie miał do mnie złe podejście! – zaśmiał się chłopak, z satysfakcją myśląc o swoich ostatnich słowach.
- Czyli, jak dobrze rozumiem, wszystko trzeba ci wpajać siłą? – zapytał Pein, z drżącą wargą.
- Wiem to, co chcę wiedzieć! – odszczeknął zniecierpliwiony Deidara, chociaż myśli o misji zeszły na drugi plan.
- A ja sądziłem, że jesteś bardziej odpowiedzialny – Pein uśmiechnął się do połyskującego wciąż gwizdka. – Czasem zastanawiam się, czy ściągane cię tu… zresztą nie tylko ciebie – spojrzał wymownie w górę – było dobrym pomysłem?
Deidara milczał. Teraz uświadomił sobie, jak daleko zabrnął w to bagno. Poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. Teraz pojął wszystko to, co Mistrz Sasori starał się mu przekazać na lekcjach między wierszami. „Skup się Deidara, bo zaraz stąd wylecisz!”, „Słuchaj mnie, bo zginiesz, dzieciaku!”, „Twoja własna głupota cię zgniecie!”.
- Mało tego, Deidara. Odkryłem niedawno, że w naszych szeregach jest kret – spojrzał wrogo na gwizdek, a ten niespodziewanie zawibrował i zrobił się rdzawoczerwony.
Blondyn poczuł, jak mu się pocą dłonie. Wstał z ziemi. Elokwencja to nie wszystko!
- Nie ma pan podstaw, żeby sądzić, że to ja!
- Niczego nie sugeruję – obronił się – ale wasze ostatnie patrole z Hidanem nie dawały, że tak się wyrażę, rezultatów. Trzeba było wysyłać drugi pochód, żeby was odnaleźli. Są na szczęście jeszcze tacy, na których można polegać.
Deidara wiedział kim są ci „na których można polegać”. Kable typu Kisame, Kakuzu czy Tobiego!
Pein spojrzał ukradkiem w stronę wzburzonego blondyna. Gwizdek przestał się jarzyć i opadł łagodnie na wyciągniętą pod nim dłoń. Lider obrócił się w stronę chłopaka.
- Chcę po prostu, żebyś wiedział, że mam na ciebie oko. Jesteś na warunkowym. Nie zawiedź nas, co? – spojrzał uważnie na Deidarę. Ten przełknął ślinę, zaciskając mocno pieści. Przez chwilę wydawało mu się, że lider mrugnął do niego. A może to tylko czakra odbiła się w jednym Rin’neganie?
- Tak oczywiście, postaram się… – uznał, że najbezpieczniej będzie teraz spotulnieć i schować dumę do kieszeni. Wrogość znikła z twarzy Peina. Westchnął cicho, dowodem czego były tylko uniesione na chwilę ramiona. Spojrzał w dal, na drzewa. Deidara bezwiednie pomyślał, że ta scena przypomina mu sytuację z jednego z harlequinów, które niechcący znalazł na półkach Mistrza Sasoriego. Ale był wtedy nabuzowany! Zaraz, jak to szło…? „Spojrzał w dal tęsknym, zamglonym wzrokiem. Jakby czekał, że ona nagle wyłoni się zza drzewa, w jego ulubionej sukience, której poły odbijałyby światło spragnionej duszy…”. Z zamyślenia wyrwał go lodowato cucący głos osoby z „tęsknym, zamglonym wzrokiem”.
- Masz cholerne szczęście, że Sasori za ciebie ręczy! Pamiętaj jednak, że on nie należy do cierpliwych ludzi. Podejrzewam, że już od dawna ma cię po prostu dość, ale wciąż kieruje się honorem i obowiązkiem. Spróbuj okazywać mu więcej szacunku i zrozumienia.
- Tak się stanie.
- To twój mentor. Chce dla ciebie dobrze.
- Oczywiście. Wiem.
- Staraj się go słuchać, nawet jeśli to, co mówi, będzie dla ciebie niezrozumiałe.
- Będę próbował.
- Wiesz, że mu na tobie zależy.
- Oczyw… co?
Pein zaśmiał się sucho, z cieniem życzliwości. Deidara miał minę, jak dziecko, które stoi z kredą w ręku przy tablicy, mając do rozwiązania całkiem, dla niego, idiotyczne zadanie. O, tak, kimś takim łatwo manipulować.
- Sam powinieneś o tym wiedzieć. Sasori nie raz ratował ci rufę, narażając własne zdrowie, a może i życie?
Deidara jakoś nie przypominał sobie takich momentów. Zwykle raczej było odwrotnie. Stary oszust! Dla świętego spokoju jednak kiwnął z powagą głową.
- No! Taka postawa mi się podoba! Ale nie po to cię tu ściągnąłem, by prawić ci referenda – klasnął w dłonie i zeskoczył z głazu.
Deidara patrzył mu hardo w oczy, czując jednak, jak przygniata go respekt. Pein chwycił jego dłoń i wcisnął w nią gwizdek.
- Masz, śliczny chłopaczku! Mam nadzieję, że wiesz, co z tym zrobić, nie? Chyba sobie poradzisz? – uśmiechnął się poufale, jak stary podrywacz.
Chłopak szybko cofnął rękę. Oczywiście, że nie miał pojęcia co „z tym” zrobić! Patrzył w gwizdek, jak wrota w malowane cielę. Odwrócił się powoli na pięcie i skierował w stronę, z której przyszedł, zostawiając za sobą wciąż uśmiechniętego lidera. Nagle stanął, jak wryty. Coś sobie przypomniał. KRET?! W BRZASKU?!
- Panie liderze! – odwrócił się szybko, w stronę głazu Peina, ale tego już nie było - O co chodzi z tym kretem…?! Mam iść na tę misję?! Co mam zrobić z tym gwizdkiem?! – rzucał pytania na wiatr, jakby ten mógł je zanieść do uszu adresata.
Samotny obłoczek właśnie rozpraszał się w miejscu, gdzie mógł przed chwilą znajdować się lider.
Chwycił się za głowę i wrzasnął. Ze złości. Po chwili jednak uświadomił sobie, że ktoś się do niego dobija. Mistrz Sasori. Deidara wpuścił go do swej jaźni.
- Gdzie ty się podziewasz, niewdzięczny smarkaczu?! Od pół godziny próbuję się z tobą skontaktować! Nawet się nie tłumacz! Natychmiast cię widzę obok mojej groty, lider zwołał zebranie. Trzask! Sasori zniknął.
Deidara wstał z ziemi z najkwaśniejszym uśmiechem, na jaki go było stać. Spojrzał beznamiętnie na mały, teraz już zwyczajnie wyglądający gwizdek i z całej siły cisnął go w ziemię. Szybkim krokiem odszedł w stronę lasu. Zatrzymał się jednak tuż przed ścieżką. Spojrzał za siebie. Słońce zachodziło dokładnie tam, gdzie stał wielki głaz lidera. Wyglądało to tak, jakby gwiazda była składana w ofierze na czarnym ołtarzu. On mógłby być taką gwiazdą… Jednym susem znalazł się w miejscu, gdzie wyrzucił gwizdek. Wpakował go do kieszeni i pognał w stronę groty Sasoriego.
Kto?
Kto na nich nadaje?
I komu?
Niebawem miał się dowiedzieć
Kłotkie, wiem… ale cio tam… Pojawiło się nieco dramaturgii. Wkrótce pojawi się także obiecana postać Roksaski :].
***
Ludzie, jak ja tęsknię za Moniką…
Czytam i wspominam nasze komentarzowe rozmowy i ryczę w klawiaturę.
Mam nadzieję, że to czytasz, Kidziu…
Tak to już jest, jak się spotkają dwie „Artyście Dusze”
KOMENTARZE ZE STAREGO BLOGA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz